Jestem boginią. Wiecznie boską. Odradzam się i starzeję -kwitnąc każdego roku swoją energią.
Urzeczywistniam, stwarzam i rodzę kosmos.
Moje ciało mówi o mojej potędze. Nierównością zmarszczek, miękkością skóry, ciepłem rąk. Zmienia się w jeszcze piękniejsze, czulsze, ciekawsze, intymne, z każdym rokiem. Zauważam to i czcze, tak jak należy się bogini.
Siedzę przy pelargonii, mogę ją podziwiać, mówić do niej, słuchać w sercu. Mogę zauważyć zmarszczki na jej kilkuletnich komórkach, pierścienie czasu na jej skórze, zdrewniałe silne łodygi. Mogę zagłębić się w aromat jej liści i wszystko to robię z radością i uznaniem, jakby to było mi dane zawsze po raz pierwszy i ostatni.
Boginość pelargonii dotyka moją rękę ciepłym wsparciem, otwiera serce i uzdrawia mój ból. Wszystko to robi kiedy czasem moja dusza ukrywa się zagubiona, przestraszona, bojąca. Sadza mnie wygodnie na poduszkach, osłania, opiekuje się i niańczy mnie miłością.
Przyglądam się sobie siedzącej na słonecznej werandzie przy doniczce pelargonii. Widzę czas, wirujący wokół, który zbliża słońce i oddala je, zbliża księżyc i zasłania go światłem dnia. Zimę zasłania latem, lato jesienią. Nie zasłania mnie. Jestem boginią, w środku wszechświata, układam się wygodnie z życiem, rozpoznaję swoją boską moc.
Słońce otula mnie w pelargoniach, pelargonie we mnie, pełne zdrewniałych łodyg, żółtych, zielonych liści i kwiatów. Czerwonych, kobiecych, wibrujących, czułych, ponadczasowych i ponad przestrzennych. A wszystko to we mnie.